Rymarz jednak twardym był człowiekiem. Za zamówienia podziękował, lecz oświadczył, że tego, co raz postanowił, już nie zmieni, i że wyrodnego syna na oczy już widzieć nie chce. Przekonać się nie dał.
— Patrz — mówiła później pani Czyńska mężowi. — Patrz, jaki jest stosunek ojca do dzieci, jeżeli ojciec ma zasady i charakter.
Pan Stanisław udał, że tej przymówki nie zrozumiał i bąknął coś pod nosem, zagłębiając się w lekturze. Natomiast pani Eleonora doszła do przekonania, że z całej tej sprawy można wyciągnąć korzyści wychowawcze w stosunku do Leszka i zabrała się do pisania obszernego listu do jedynaka z dokładną relacją, tudzież z wieloma naukami moralnymi.
List ten zapewne wpłynąłby umoralniająco na Leszka, gdyby go otrzymał. Niestety jednak, w tymże czasie, gdy to arcydzieło matczynych uzdolnień wychowawczych znajdowało się w wagonie pocztowym pociągu, pędzącego w stronę Warszawy, adresat przewracał się z boku na bok w wagonie sypialnym pociągu, dążącego do Ludwikowa.
Przewracał się i usnąć nie mógł dlatego, że wypełniony był wyrzutami sumienia, które nie dawało się oszukać żądnymi pretekstami ni wykrętami. Oczywiście, u wujostwa nudził się, jak mops w szufladzie, lecz nudził się nie z przyczyn obiektywnych. Towarzystwo było liczne, miłe i wesołe, rozrywki urozmaicone i nieustanne, kobiety ładne, kuchnia wyborna, pogoda świetna. Powód nudy tkwił w nim samym. Po prostu tęsknił.
Było to głupie i niepoważne, że on, dojrzały człowiek rozporządzający zdrowym rozsądkiem, tęsknił niczym sztubak za pensjonarką, za tą blondyneczką z małego sklepiku w małym miasteczku, tęsknił mimo najskuteczniejszych autoperswazji, mimo nieodpartej argumentacji, mimo woli i postanowień. Wyjeżdżał przecie z niezłomną decyzją wyplątania się z niedorzecznych sentymentów i z gmatwaniny paskudnych drobnych spraw, które z tych sentymentów wyrosły. Ledwie jednak podróż rozpoczął, opadły go inne myśli, osaczyły, otoczyły, nie dawały spokoju ni wytchnienia.
Zamiast zniechęcenia przychodziły nastroje żałosne, czułe, rzewne, wyobraźnia podsuwała fantastyczne sceny w których widział zapłakaną Marysię w ramionach tego samozwańczego rycerza Sobka, to znów lżoną i poniewieraną przez tłum prostaków, albo też odjeżdżającą w niewiadomym kierunku... w wytartym paletku, w śmiesznym prowincjonalnym kapelusiku, z ubożuchnym swoim dobytkiem w zniszczonej małej walizeczce.
Wizja była tak wyraźna, że aż się przeraził. Zerwał się z łóżka, ubrał się, zapakował rzeczy, kazał obudzić szofera i odwieźć się do Warszawy. Wujostwu zostawił list z wyja-
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/6
Ta strona została uwierzytelniona.
— 4 —