pani Okszyna kochana, nie wiń mnie, bo nie raz, nie dziesięć upomniałam córkę twoją. Ale młodość nie wierzy doświadczeniu starych. Módl się tam za opamiętanie swego dziecka... Pomodliłam się i ja, byś lepszych opiekunów ode mnie znalazła... No i tak. Marysi po policzkach spływały łzy.
— Proszę pani, przysięgam pani, że nic złego nie zrobiłam, przysięgam!
— Moje dziecko. Chciałabym ci wierzyć. Ale cóż moja wiara pomoże? Wszyscy widzieli, żeś się zadawała z tym lekkoduchem, którego dotychczas Bóg miłosierny w swojej łaskawości jeszcze nie pokarał. Wszyscy wiedzą, że cię omal nie zabił, a potem rzucił... I jeżeli chcesz ode mnie rady, to ci ją dam: Jedź stąd jak najdalej, do obcych, na drugi zaś raz unikaj takich elegantów i wariatów. A żebyś miała za co jechać i żebyś nie wspominała mnie takim ciężkim sercem, jak ja ciebie, to tam w swoim koszyku znajdziesz parę złotych... Na początek ci wystarczy. Najlepiej do Warszawy jedź. Tam zajdź do jakiego księdza i poproś o radę. W wielkim mieście o pracę łatwiej. Wytarła nos i dodała:
— Tak sobie obmyśliłam. Tylko pewno znowu na próżno. Nie posłuchasz ty mojej rady.
Marysia chwyciła ją za rękę i pocałowała.
— Na pewno tak zrobię. Dziękuję pani, dziękuję... Nigdy nie zapomnę...
— No to idź, dziecko, z Bogiem. Niech cię Najświętsza Panienka błogosławi i strzeże.
Uściskała Marysię, a odprowadziwszy ją za próg, krzyknęła jeszcze:
— A napisz tam do mnie!
— Napiszę.
Koszyk z wikliny nie był ciężki, uboga jego zawartość również, a przecież ręka wciąż drętwiała i coraz częściej trzeba ją było zmieniać.
Od paru dni mróz zelżał, a teraz zaczął padać śnieg wielkimi płatami, które spadały wolno, leniwie, lecz tak gęsto, że na kilka kroków wokoło nic już widać nie było. Na szczęście wysokie drzewa po obu stronach gościńca nie pozwalały zabłądzić. Jeżeli zaś Marysia szło coraz wolniej to nie z obawy o zgubienie drogi. Tyle myśli przebiegało przez jej głowę, tyle sprzecznych uczuć odzywało się w sercu. Przyznawała zupełną słuszność dawnej opiekunce. Istotnie, należało wyjechać, wyjechać najdalej, choćby do Warszawy. Ma teraz pieniądze na drogę i każdy dzień zwłoki byłby nonsesem...
Ale porzucić te strony, ale wyrzec się raz na zawsze nadziei zobaczenia Leszka, choćby z daleka... I tak zostawić stryjcia Antoniego?!... On przecie tu wróci... Tyle dobroci jej okazał, tyle wzajemnych uczuć wzbudził... Oczywiście, trzeba jechać. Lecz raczej do Wilna. Pewno pozwolą jej odwiedzić
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.
— 68 —