Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/75

Ta strona została uwierzytelniona.
—  73   —

i wycieczkach, a chociaż automatycznie stosował się do przepisanej kuracji, jego nastrój nie uległ żadnym zmianom.
Przynajmniej pozornie. W gruncie rzeczy i niewidocznie dla otoczenia, dojrzewała w nim decyzja.
Dojrzała i przyniosła ukojenie...
Oczywiście, kochał rodziców i zdawał sobie sprawę z tego, jaki ból im wyrządzi. Byłby nawet gotów do dużych poświęceń, lecz myśl o skazaniu siebie na całe życie, na długoletnią katorgę cierpień, których nic już złagodzić nie mogło, wydawała mu się czymś potwornym i o wiele przerastającym jego siły.
A nadto, pragnął śmierci, właśnie takiej śmierci, pragnął jak ekspiacji. Przecie wtargnął w życie, w spokojne i radosne życie tej najcudniejszej istoty, nie proszony, nie wołany, niemal przemocą. Gdyby nie on, wiodłaby do dziś dnia swoją, może prostą i ubogą, lecz pogodną egzystencję. On zburzył jej spokój, przez niego wreszcie zginęła i jeszcze po śmierci została na jej pamięci zła sława. Przez niego. Nie miał dość odwagi, by stawić od razu czoło wszystkim przeciwnościom. Był zbyt małoduszny. Ukrywaniem swoich zamiarów chciał zapewnić sobie wygodny byt. Za cenę jej opinii!
To wołało o karę! I musiał ją sobie wymierzyć, bo tylko ta kara stanie się rehabilitacją dla Marysi, bo tylko ta kara oczyści pamięć kochanej ponad wszystko istoty...
Pociąg zatrzymał się na małej, jakże znajomej stacyjce. Na peronie stała pani Czyńska, Tita Zenowiczówna, jej siostra Anielka, kuzyn Karol, jego żona Zulka, i jeszcze kilka osób z rodziny, która do Ludwikowa zwykle zjeżdżała na święta Bożego Narodzenia.
Zdawkowy półuśmiech, z jakim Leszek witał wszystkich, nikogo nie wprowadził w błąd; był zaledwie konwencjonalny. Umyślnie wyjechali na jego spotkanie owacyjnie i gwarnie, by z miejsca go rozruszać, rozbawić, wciągnąć w swoje beztroskie codzienne sprawy. Jedna tylko Anielka przyglądała mu się w milczeniu i jakby ze współczuciem.
— Jak on zmizerniał i jaki jest smutny — powiedziała pani Czyńskiej półgłosem.
— Postaraj się go rozbawić i udawaj, że nie spostrzegasz w nim żadnej zmiany — ścisnęła ją za rękę pani Elenora. — Zawsze cię bardzo lubił.
Czworo sań z pobrzękiwaniem janczarów zajechało przed ludwikowski pałac, niczym kuligiem. Przez cały dzień nie zostawiono Leszka ani na chwilę samego. W salonie hałasowało na zmianę radio z gramofonem.
Po kolacji, nareszcie znalazł się u siebie. Nic tu nie zmieniono podczas jego nieobecności. Z niepokojem zajrzał do biurka. Pamiętnik Marysi leżał na swoim miejscu.
Przez całą noc czytał, po kilkakroć wertował te same stronice, których treść, ba, niemal każde słowo, tak dobrze pamiętał.