— Czy Michalesia nie może mi powiedzieć... gdzie... pochowano...
— Kogo?
— Gdzie pochowano tę... panienkę, co zginęła wówczas w katastrofie?...
Kobieta szeroko otworzyła usta:
— W jakiej katastrofie?
— No, razem ze mną! — zniecierpliwił się.
— Jezus Maria! — krzyknęła. — Co pan Leszek mówi? Jakże ją mogli pochować?!... Ta Marysia?... Od Szkopkowej? Toż ona żyje!
Wszystka krew uciekła mu z twarzy. Zerwał się z krzesła i omal nie upadł:
— Co?!... Co?! — zapytał przeraźliwym szeptem, aż zalękniona Michalewska cofnęła się do drzwi:
— Klnę się Bogiem! — zawołała — Jakże ją mieli grzebać? Wyzdrowiała. Ten znachor ją wyleczył i zamknęli go do więzienia. A ona w tym-to młynie żyje. Przecie wiem od ludzi. A ot i nasz Pawełek, ten z kuchni, na własne oczy ją widział... Boże! Ratunku!...
Leszek zachwiał się, zatoczył i upadł na ziemię. Przerażona gospodyni sądziła, iż zemdlał, lecz usłyszała szloch i jakieś bezładne słowa. Nie rozumiejąc, o co chodzi, i w poczuciu własnej odpowiedzialności za to wszystko, wybiegła, wołając o pomoc.
W hallu siedziało całe towarzystwo. Wpadła tu i zdyszanym głosem powiadała, że panu Leszkowi coś się stało.
Nim jednak zdążyła skończyć, wbiegł sam Leszek, przeleciał przez hall i, nie zamykając za sobą drzwi, wypadł na taras.
— Jeszcze się zaziębi! — jęknęła Michalewska. — Bez palta! Co ja narobiłam!...
On tymczasem biegł ku stajniom.
— Prędzej zaprzęgać! — krzyknął pierwszemu spotkanemu fornalowi. — Prędzej! Prędzej!
I sam zabrał się do pomocy. Zrobił się ruch. Z pałacu nadbiegł lokaj z futrem i z czapką. W pięć minut później sanie mknęły drogą do Radoliszek, mknęły zaś jak szalone, bo Leszek odebrał stangretowi lejce i sam powoził.
W głowie mu się kręciło, serce waliło jak młotem. Myśli też wpadły w jakiś opętańczy galop. Wprost rozsadzały go sprzeczne uczucia. Przepełniało go wielkie, radosne szczęście, a jednocześnie targał jego mięśniami taki gniew. Gotów był wszystkim wszystko przebaczyć, gotów był rzucić się w objęcia największemu swemu wrogowi i nagle wściekłość zaciskała mu szczęki. Okłamywano go! Tak niskiego, tak haniebnego użyto podstępu! Ukrywali przed nim przez tyle czasu, że ona żyje. Zemści się za to, zemści się bez litości!
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/78
Ta strona została uwierzytelniona.
— 76 —