naszej egzystencji, która jest jedynym jej owocem, jedynym uzasadnieniem.
Położył żonie rękę na ramieniu:
— Powiedz, Elu, kto nam zostanie?... Co nam zostanie?... Czy wyobrażasz sobie nasze dalsze życie?...
— Masz rację — skinęła głową pani Czyńska.
— Niewątpliwie. A weź jeszcze i to pod uwagę: Nie znamy tej dziewczyny. Swoją niechęć do niej opieramy tylko na jej niskiej pozycji społecznej. Nie wiemy o niej nic poza tym, że była ekspedientką w sklepiku, ale wiemy jeszcze i to, że pokochał ją nasz syn. Czy sądzisz, że mógłby pokochać istotę wulgarną, nieinteligentną, głupią, słowem pozbawioną wszelkich zalet? Czyż nie przypominasz sobie, żeś sama spostrzegła jego zmysł obserwacyjny, jego trafne uwagi o znajomych i krytyczne ustosunkowanie się do kobiet?... Dlaczego, nic nie wiedząc o tej dziewczynie, którą on sobie wybrał, dopuszczamy rzeczy najgorsze? Równie dobrze moglibyśmy mniemać, że jest ona nadludzkim zjawiskiem. I jestem przekonany, a wiesz, że słów na wiatr rzucać nie lubię, iż większość naszych uprzedzeń zniknie z chwilą, gdy ją poznamy.
Pani Czyńska siedziała milcząc z głową wspartą na ręku i zdawała się wpatrywać w dywan.
— Jeżeli zaś nasze zastrzeżenia przy tej znajomości wzrosną, to wierzaj mi — ciągnął pan Stanisław, — że i Leszek je z czasem podzieli, gdy będzie mógł obserwować ją na naszym tle, w naszym środowisku.
— Co przez to rozumiesz?
— Sądzę, że najrozsądniej będzie zabrać tę Marysie do nas.
— Do nas?... Do Ludwikowa?...
— Naturalnie. I dodam jeszcze, że z tym zaproszeniem musimy się spieszyć.
— Dlaczego?
— Bo jeżeli nie okażemy Leszkowi natychmiast jak najlepszej woli, jeżeli przez jedną chwilę pomyśli, że działaliśmy z premedytacją i że w dalszym ciągu pragniemy oderwania go od Marysi... Wtedy będzie już za późno. Kto wie, czy nie zabrał jej z owego młyna i nie wywiózł do kogoś ze swoich przyjaciół?
— Więc co robić? — Ręce pani Czyńskiej zacisnęły się.
— Jak najprędzej jechać tam.
— Dokąd?... Do młyna?
— A więc, dobrze. Poślij szofera, by podjeżdżał.
— Tak. Jeżeli już nie jest za późno.
Pani Czyńska szybko wstała:
— Dziękuję ci, Elu — przytulił ją do siebie. — Nie pożałujemy tego. Starzejemy się, kochanie, i coraz więcej nam trzeba ciepła.
Gdy wyszedł z pokoju, pani Czyńska otarła łzy.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/87
Ta strona została uwierzytelniona.
— 85 —