pamiętała niedawne ostre mrozy i trzeba było ciężko pracować rydlem i kilofem.
Około dziesiątej od strony kancelarii nadszedł starszy dozorca, Jurczak.
— Oho, kogoś na „widzenie“ wołają — zaopiniował jeden z bardziej doświadczonych więźniów.
I nie omylił się. Wzywano Antoniego Kosibę.
— Jacyś młodzi państwo do ciebie — wyjaśnił dozorca
— Do mnie?... To chyba pomyłka!...
— Nie gadaj, tylko chodź do rozmównicy.
W rozmównicy Antoni jeszcze nigdy nie był. Nikt go przecie nie odwiedzał i teraz łamał sobie głowę, kto to może być. Jeżeli Wasil z Zonią, dozorca nie nazwałby ich „państwem“.
W pierwszej chwili zmrok, panujący w salce, przedzielonej kratami, nie pozwolił mu poznać Marysi, tym bardziej, że ubrana była nie w swoje paletko i w beret, lecz w eleganckie futro i w kapelusz. Obok niej zobaczył młodego Czyńskiego.
Nagłym odruchem Kosiba chciał cofnąć się. Przeczucie mówiło mu, że czeka go coś przykrego, jakaś zła nowina, jakiś niespodziewany cios. Dlaczego oni są razem i co znaczy to przebranie Marysi?...
— Stryjciu Antoni! — zawołała dziewczyna. — Stryjcio mnie nie poznaje?...
— Dzień dobry, panie Kosiba — zawołał Leszek.
— Dzień dobry — powiedział cicho.
— No, widzi pan, nie ma czego się martwić — wesoło mówił Czyński. — Teraz wszystko pójdzie dobrze. Gdybym wcześniej dowiedział się o przykrościach, które pana przez nas spotkały, zająłbym się pańską sprawą. Teraz już niedługo będzie pan tu siedział. Zrobimy wszystko, by przyśpieszyć apelację, a po apelacji, jestem przekonany, wypuszczą pana. Jakże się pan czuje?
— Dziękuję, ot, jak w więzieniu...
— Kochany stryjcio tak zmizerniał — powiedziała Marysia.
— A tyś wydobrzała, gołąbeczko — uśmiechnął się do niej.
Skinęła głową:
— To ze szczęścia.
— Ze szczęścia?...
— Tak z wielkiego szczęścia, jakie mnie spotkało.
— Jakież to szczęście? — zapytał Kosiba.
Marysia wzięła Leszka pod rękę i powiedziała:
— On wrócił do mnie i już nigdy nie rozstaniemy się.
— Marysia zgodziła się zostać moją żoną — dodał Czyński.
Znachor chwycił się oburącz za kratę, która oddzielała go od nich, jakby bojąc się, że zachwieje się i upadnie.
— Jakto? — zapytał zdławionym głosem.
Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/95
Ta strona została uwierzytelniona.
— 93 —