Strona:Tadeusz Dołęga-Mostowicz - Znachor 02.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.
—  95   —

— Kto ona dla ciebie jest ta panienka? — zapytał dozorca. — Krewna, czy dobra znajoma?...
— Ona? — nieprzytomnie spojrzał nań znachor — Ona?... Czy ja mogę wiedzieć...
— Niby w jaki sposób nie możesz wiedzieć?
— A no, człowiek dla człowieka jednego dnia może być wszystkim, a drugiego... niczym.
— Nazywała cię stryjem.
— Nazywać różnie można. Nazwa to pusta rzecz.
Dozorca aż sapnął z gniewu:
— Za wielki jesteś dla mnie filozof... Tfu!
Czyż mógł domyślić się, co dzieje się w duszy tego człowieka. Czyż mógł przypuścić, że więzień Antoni Kosiba przeżywa najcięższą chwilę w swoim ubogim życiu?... Zarówno on, jak i towarzysze z celi zauważyli tylko, że w znachora jakby coś uderzyło, jakby go coś przywaliło i przygniotło. Zaniemówił zupełnie, przez całą noc przewracał się na swoim sienniku, a z rana nie zgłosił się na ochotnika do pracy i został sam w celi.
I nie było w tym kłamstwa, gdy powiedział Czyńskiemu, że nie pragnie wolności. Nie pragnął teraz niczego.
Po wielu latach samotności wśród obcych ludzi po to tylko znalazł czyjeś serce, by je utracić, gdy odczuł tę sympatię, którą w niej wzbudził, gdy zrozumiał, że ta dziewczyna jest dlań droższa niż wszystko inne, — zaczął już wierzyć, że znalazł wreszcie cel życia.
Nie, nigdy nie robił żadnych planów. Podejrzenia Zoni o jego projektach małżeńskich wydawały mu się nawet dziwaczne. Po prostu chciał mieć Marysię przy sobie. Oczywiście, gdyby zechciała zostać jego żoną, gdyby w ten sposób mógł zapewnić jej spokojny byt i jaki taki dostatek oraz opiekę i osłonę przed złymi językami, poślubiłby ją. Ale bodaj wolałby, żeby zwyczajnie została przy nim. Niechby nawet wyszła za mąż za takiego Wasilkę...
Mieszkaliby razem, nie rozstawaliby się nigdy, codziennie widziałby jej niebieskie oczy, słyszałby jej dźwięczny głos, grzałby swoje stare serce jej wiosennym uśmiechem. Każdy dzień wówczas miałby jakiś sens, wieczorem wiedziałby, dlaczego pracuje, po co zarabia...
I nagle rozbiły się wszystkie nadzieje. Antoni Kosiba bynajmniej nie widział szczęścia Marysi w tym, że zostanie ona wielką panią, że będzie miała bogatego męża. Nie lubił bogactwa, chociaż sam nie wiedział dlaczego, nie ufał mu. Nie ufał też młodemu Czyńskiemu. W samym fakcie, że ten paniczyk pokochał Marysię nie było nic dziwnego. Któż bowiem poznawszy tę dziewczynę przeszedłby obok niej obojętnie. Toż i w Radoliszkach wszyscy młodzi ludzie zalecali się do niej. A to, że Czyński zdecydował się na małżeństwo... A no, pańska za-