prowansalski, maślany, bo strasznie masz maślane oczy, ile razy patrzysz na Zosię.
— Dziękuję! wolę być zjadaczem tortów, niż tortem.
— A więc ostrożnie! — mówiłem — kto nie chce zostać masą tortową.
Przezwyciężyliśmy i to miejsce szczęśliwie. Dalsza droga była już łatwą.
Stanęliśmy na przełęczy. Usiedliśmy na południowym zboczu i nasycaliśmy się widokiem, który dla narzeczonych był nowy. Rzeźba gór była tak wyrazistą, że widziało się niemal każdą rysę i każdy załom; rozkoszowałem się subtelnym odcieniem fioletowym skał, zwracając nań uwagę Cesi, a równocześnie traciłem głowę patrząc na Cesię. Dziewczyna czując, jaki czar roztacza, była rozpromieniona i szczęśliwa. Stwierdzałem z rozkoszą, jak czar miłości i gór harmonizują ze sobą; zdawało się, że jeden nadawał drugiemu ten stopień potęgi i mocy, które owładały całą duszę. Zwierzałem się z tego półgłosem Cesi a ona rozumiała mię doskonale i rozjaśniał się jej stan własnej duszy. Musieli to czuć i narzeczeni, gdyż objąwszy się patrzali zachwyceni to na siebie, to na góry.
Tylko Lusia, nie czując akordu miłości, mniej zachwycała się widokiem gór i rozwiązywała worek, dobywając z niego zapasów. Ten widok obudził we wszystkich uczucie głodu. Zapasy nasze były szczupłe, gdyż pośpiesznie złożona wycieczka nie dała czasu do staranniejszych przygotowań.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/100
Ta strona została przepisana.