Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/102

Ta strona została przepisana.

— Moi państwo! — zabrałem głos — jako wódz dzisiejszej wyprawy muszę państwu przedstawić jasno wszystkie dalsze trudności. Wypada się zastanowić, czy nie należy zrezygnować z Orlej Perci i pójść najprostszą drogą do Pięciu Stawów, ewentualnie do Morskiego Oka.
— Co? nigdy w świecie! — zakrzyczano mię, a najgłośniej krzyczała Lusia — idziemy Orlą Percią!
— Dobrze, niech będzie! Ale proszę rozważyć! — Spojrzałem na zegarek. — Teraz jest druga! O pół do trzeciej wyruszamy, trzy godziny na Kozi, co najmniej godzina wypoczynków po drodze. Jesteśmy na Kozim o pół do siódmej w najlepszym razie; tam pół godziny wypoczynku — siódma. Przed ósmą się ściemnia, czyli, że na zejście do Pięciu Stawów mamy ze trzy kwadranse; strasznie mało, liczą dwie godziny.
— Zanocujemy na Kozim, pogoda przecudna! — było zdanie Cesi.
— To być może, nawet przymusowo, ale jest inna trudność: nie mamy wody. Droga idzie cały czas ot tak jak tu granią, w każdym razie po turniach, a na turniach nie ma wody.
— Boże! — wołała Zosia — cały staw wody przed nami! — i pokazała na staw pod Kołem.
— Tak! tylko proszę zejść i przynieść.
— Jakoś wytrzymamy — mówiła Cesia — mam trochę cukierków marmoladowych.