Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/103

Ta strona została przepisana.

— Proszę nimi gospodarzyć umiejętnie i wydzielać tylko w ostatecznym razie.
— Byleśmy tylko gdzie nie zbłądzili — mówił pan Witold — z tego podobno najgorsze bywają katastrofy. Ale zdaje się, że droga dobrze jest wyznaczona.
Istotnie czerwone znaki gęsto biegły po grani.
— Przedstawiłem państwu ewentualne trudności a teraz sam głosuję za Orlą Percią.
— Brawo! — wołały panny.
— Tak robił Napoleon — rzekłem — pytał się o zdanie generałów a potem kazał uderzać do szturmu!
— A więc do szturmu! — wołała Lusia, nakładając plecak i wybiegając na grań — Graniówka! to jest nowość!
Z wyjątkiem mnie, który znałem już grań Granatów i Wołoszyna, wszyscy byli w tej rzeczy nowicjusze. Ale szło dobrze.
— No! — mówiła Lusia — Erna by już tu siedziała i płakała, mając na obie strony przepaść.
— Panno Lusiu! lepiej się nie chwalić — uśmierzałem — bo kto wie, co nas jeszcze czeka. Oby i nasze łzy nie polały się na tych turniach!
Wczasie drogi na szczyt Małego Koziego Wirchu rzekła Lusia:
— Ależ ten znajomy pana Tadeusza to jakiś tęgi blagier! Gdzież owych pięćdziesiąt kamienic na Zawracie?