— Nie, panno Lusiu! ja już go rozumiem, on mówił względną prawdę.
— Jakżeż?
— Tak, widzi pani; on widocznie miał na klamrach porządnego stracha a strach ma wielkie oczy. Z pięciu kamienic zrobiło się pięćdziesiąt. To była więc prawda ale subiektywna, on mówił to, co widziały jego wystraszone oczy.
— Ach, tak! — śmiała się Lusia — chciałabym widzieć takiego turystę na klamrach, jak mu dygocą nogi.
— Jednak to śliczna rzecz chodzić po grani — mówiła Cesia — co za piękne widoki na dwie strony; o, widać Zmarzły Staw i Czarny Staw Gąsienicowy i Halę Gąsienicową. Jak niezmiernie przestronno! Prosto przed nami piętrzą się jakieś turnie, zresztą wszędzie powietrze i błękit!
— Tak — mówił Witold — tylko trochę za dużo tego powietrza i błękitu a za wąsko ziemi pod nogami. Ma się tę szansę, że można spaść na dwie strony.
— Taki wypadek zdarzył się w zeszłym roku na grani Rohaczów — rzekłem — dwaj turyści związani liną szli granią; jeden przeważył się na jedną stronę, drugi chcąc ratować, przechylił się na drugą, lina pękła i obaj spadli każdy w inną dolinę.
— Jezus Maria! — krzyknęła Cesia — i cóż się stało?
— Pozbierano ich kości.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/104
Ta strona została przepisana.