Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/105

Ta strona została przepisana.

— Och, ten zeszły rok był w Tatrach strasznie nieszczęśliwy — mówiła Zosia.
— Bo też państwo wleźliście na temat! — strofowała Lusia. — Przecież żaden dobry przewodnik nie opowiada o spadaniu z grani, gdy wiedzie turystów po grani!
— Panna Lusia ma słuszność — rzekłem — zapomniałem o swej roli i należy mi się nagana.
Z Małego Koziego Wirchu perć sprowadza nagle w dół a potem skręca na północ i wchodzi w żleb stromy i groźny. Dno żlebu było zasłane stromym śniegiem, który niżej urywał się nad bezdenną przepaścią. Po prawej stronie ściany były przybite liny druciane biegnące pochyło w dół. Wziąłem linę w rękę, próbując stąpić na śnieg, okazał się miękki, rozmokły i nie dawał stopom oparcia. Od razu zorientowałem się w położeniu.
— Proszę uważać — mówiłem, biorąc linę w obie ręce — trzeba przejeżdżać w powietrzu na obu rękach po linie! Na śnieg nie stawać, bo zdradliwy! Pod drugą liną jest już półeczka skalna, tam nogi znajdą oparcie. Jazda pojedyńczo, żeby liny zbyt nie obciążać! Następna osoba nie ruszy pierwej, aż poprzednia dosięgnie poza hak drugiej liny. Baczność i ostrożność! ekspozycja wielka!
Zacząłem jazdę; trwała kilka metrów. Minąwszy hak stanęłem na półce skalnej, trzymając następną linę w ręku.
— Teraz panna Cesia!