Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/107

Ta strona została przepisana.

widzieli wypadek, przesuwali się ostrożnie i przeszli bez wypadku.
Gdy nasza gromadka zeszła się razem, Lusia była jeszcze blada ale już ochłonęła. Cesia trzymała ją w ramionach.
— Co ci jest Lusiu? — pytała zaniepokojona.
— Nic już — ale widziałam przed oczyma śmierć — mówiła Lusia, uśmiechając się blado. — Byłabym linę za kilka chwil z ręki wypuściła.
— Jezu Chryste! Lusiu! — mówiła Cesia, tuląc ją do piersi i zaczęła ją gwałtownie całować.
Usiedliśmy wszyscy około Lusi, jak koło dziecka, co wstało z niebezpiecznej choroby. Każdy na swój sposób obdarzał ją pieszczotą; wziąłem jej niefortunną lewą rączkę i bijąc z lekka, mówiłem:
— A nieposłuszna rączka! to się tak robi? tyle strachu nam napędzić!
— Już będę teraz posłuszna — odpowiadała dziewczyna.
Czuliśmy wszyscy, jak wspólne pożycie w Tatrach zbliża i jednoczy. Cesia patrzała na mnie szczególnym wzrokiem; rozumiałem; oto zyskałem u niej aureolę bohaterstwa i chciało mi się śmiać ze siebie; nie przewidywałem, że wkrótce będę musiał działać w sytuacji o wiele trudniejszej.
Na Zmarzłej przełęczy odsłonił się nam widok na przepysznie ukształtowaną Zamarłą Turnię; spojrzawszy na stronę południową podziwialiśmy jej wspaniałe krzesanice zbiegające pionowo ku Pustej Dolince. Niby te same widoki — ale jakże