Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/109

Ta strona została przepisana.

min gładki ani ugryźć. Rozpieram się rękami i zsuwam, macając nogami — uf! nie ma gdzie buta wetknąć; w dodatku plecak okropnie wypycha z komina. Cofam się w górę, zaczepiam z przeproszeniem dolną częścią stroju turystycznego o jakieś wysterki skalne i niby siedzę. Co u licha — czuję jakieś stukanie w kominie. Rozglądam się — aha, to serce mi tak stuka! to emocja! Patrzę w dół — trzydzieści kamienic! patrzę w górę, brzeg komina wysoko. Próbuję na nowo zsuwać się w dół i macać nogami; ten sam skutek, znów rejterada w górę. Trzeba wracać! uf! wstyd i demoralizacja! Ale nie ma rady. Ba — jakże wracać? tyłem się nie wyspinasz a obrócić się w kominie z workiem na plecach ani mowy! Przyznajcie państwo, że pyszne położenie.
— Bajeczne! — wołały panny — i cóż, cóż?
— Zaraz. — Siedzę znów a w kominie coraz mocniej stuka i pot spływa z czoła na twarz. Przez jakiś czas nic nie myślę, potem zaczynam myśleć. To wszystkiemu worek winien, trzeba go zrzucić do Koziej Dolinki. Ba — myślę — obiecywałeś sobie doskonałą herbatę na Kozim Wirchu i pyszny obiad z szynką, jajami i ciastkami. Żal prawdziwy, ale worek wściekle wypycha z komina. Próbuję odpiąć rzemienie, ani rusz! ręce potrzebne do rozpychania się o ściany.
— Czekaj — mówię do siebie głośno; to dodaje otuchy, bo tak jakby dwóch było; ale głos w kominie brzmi głucho i grobowo — musisz być