Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/110

Ta strona została przepisana.

zmęczony. Siądź wygodniej, odpocznij i zagwizdaj sobie jaką melodię, to cię rozerwie, bo nudno tak siedzieć niby nie całkiem z dobrej woli. Cofnąłem się jeszcze wyżej, usiadłem wygodniej i gwiżdżę. Gdzieś na Kozim Wirchu odpowiada mi kozica; to mię zajmuje, wypatruję ją po turniach. Ale nie mogę dojrzeć. Czuję, że odpocząłem, stukanie w kominie ustaje, ale ogarnia mnie chłodny gniew. Jesteś truteń — mówi do mnie niby ten drugi — wlazłeś w pułapkę, musisz przecież myśleć, jak wyleźć. Macasz na oślep nogami, serce ci stuka a tu trzeba tylko zimnej krwi i rozwagi. Nic cię gorszego nie czeka, jak zjazd do Koziej Dolinki; niejeden kiep już w Tatrach zjechał, świat się nie zawali, jeśli i ty zjedziesz. Ten argument istotnie podziałał; uśmiechnąłem się: O to głównie chodzi, żeby świat się nie zawalił — rzekę głośno.
Przypatruję się teraz spokojnie ścianom komina, rozważam, obliczam. Tu jest chwyt, mały, ale jest! tam jest stopień, tam niżej drugi; najpierw prawa potem lewa noga — lewa ręka weźmie chwyt, prawa oprze się dłonią o ścianę, bo zadzierżysta. Wykonywam plan z cudowną precyzją a równocześnie mówię sobie, że nie dbam nic a nic o Kozią Dolinkę. Umyślnie patrzę na nią i drwię sobie z niej w żywe oczy; przecież świat się nie zawali — a to grunt, bo inaczej byłoby strasznie dużo huku. Udało się! Komin rozszerza się, staje się mniej gładki, po chwili stoję już pod nim i mó-