wię sobie. No! obiad i herbata na Kozim Wirchu uratowane!
I smakowało mi potem bajecznie. Tu zdobyłem naukę i doświadczenie; główna zasada: nigdy na oślep! Im trudniej, tym zimniej, tym matematyczniej.
Panny śmiały się do rozpuku.
— Ależ to znakomite — mówiła Lusia rozbawiona — świat się nie zawali! nie, istotnie, to jest nadzwyczaj pocieszające!
Poszliśmy dalej i wyszliśmy na piękny taras pod ścianą Zamarłej Turni; później droga się urwała, na pionowej ścianie widniała żelazna drabina; nią zeszliśmy do Koziej przełęczy. Jest to wąski, dziki i ponury zakamarek, w którym nawet w ciche dni wiatr śwista. Opuściliśmy go zaraz, wspinając się na stronę południową po wysokich stopniach na ściany Koziego Wirchu; ścieżka wyprowadza na grań a następnie przerzuca się na stronę północną. Zaczynało nam dokuczać silne pragnienie.
— Królestwo za kubek wody! — wołała Lusia — ginę z pragnienia!
— Panno Cesiu — rzekłem — proszę nam dać po cukierku z marmoladą.
Cesia wydobyła torebkę.
— Dużo ich jest?
Policzyła.
— Piętnaście, po trzy na osobę.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/111
Ta strona została przepisana.