Smakowało wybornie, ale pragnienie wzmagało się. Wypociliśmy przecież ze siebie nieprawdopodobne ilości wody, było gorąco.
— Pragnienie może nam rzeczywiście dać się we znaki — mówiłem do Witolda — sporo godzin przyjdzie nam jeszcze spędzić na turniach; będzie ciężko.
— Trzeba się uzbroić w cierpliwość! — odparł Witold.
Nagle na skałach nad nami ukazała się postać turysty, schodził z Koziego Wirchu. Gdy zrównał się z nami, powitałem go i zagadnąłem:
— Przepraszam, czy nie ma pan może wody? nie mamy ani kropli.
— Niestety, wody już dawno nie mam, ale trafiłem po drodze od Granatów na płatek śniegu i nabrałem do manierki. Mogę część odstąpić.
Wyjąłem saganek, z manierki wytrzęsło się z trudem trochę śniegu. Podziękowaliśmy turyście i poszedł.
— Śnieg — mówiłem — gasi chwilowo pragnienie, ale potem jeszcze gorzej zechce się pić. Braliśmy po gałce i kładli w usta; niestety, cała porcja wnet znikła. Szliśmy dalej północną ścianą Koziego — ale zauważyłem, że narzeczeni zostają w tyle i nikną nam z oczu. Chciałem czekać, ale Cesia mi szepnęła, żeby im zostawić trochę swobody, bo mają sobie dużo do powiedzenia.
— A my także — mówiłem.
Uścisnęła mię za rękę.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/112
Ta strona została przepisana.