Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/113

Ta strona została przepisana.

— Co to jest, że ich nie widać — mówiłem zaniepokojony po pewnym czasie, wszakże już dawno powinni nadejść.
— Ba! — wołała Lusia — pewnie gdzie siedzą pod skałą i tamują sobie nawzajem oddech.
Jednak czas mijał, nie nadchodzili.
— Nie, — rzekłem, wstając — tam coś zaszło; niech panie tu siedzą, ja pójdę szukać.
— Ho! ho! — wołałem.
Milczenie.
— Może Zosia osłabła — obawiała się Cesia — ona dziś właściwie szósty dzień na wycieczce. Idziemy razem, nasza pomoc może być potrzebna.
Wracaliśmy wszyscy; rozglądałem się bacznie.
— Ho! ho! — wołały panny.
Cisza. Ogarnął nas niepokój. Po dłuższym marszu w dół, stanąłem; ścieżka stawała się prawie poziomą i rozszerzała się w obszerny, piarżysty taras. Poszliśmy jeszcze dalej za załomy skalne.
— Przecież tu byliśmy wszyscy razem; poznaję ten kamień, sznurowałam sobie na nim bucik — wskazywała Lusia — a Zosia przysiadła obok. Potem oni tu zostali.
— Co to jest? — mówiła zaniepokojona Cesia — przecież się nie wrócili, ani nie mogli z nami się rozminąć.
— Ani jedno, ani drugie nie jest możliwe — odparłem, ale niepokój Cesi i mnie się udzielił. — Można tylko jedno przypuszczać, że zeszli ze ścieżki i zbłądzili.