— Boże — szepnęła Cesia — może im grozi niebezpieczeństwo, może gdzie spadli!
— Jezu Chryste! — wyrzekła Lusia i nagle pobladła.
— Nie trzeba zaraz przypuszczać najgorszych rzeczy; pan Witold choć nowicjusz, ale wcale dzielnie chodzi a panna Zosia przecież dość już wprawna taterniczka — uspokajałem.
— Ho! ho! —
Znów milczenie i cisza; zdawało mi się, że słyszę bicie serc naszych. Rozglądałem się bystro w sytuacji, wracając znowu na piarżysty taras; gdzieś tu musieli zejść ze ścieżki; znaki istotnie były tu zatarte z powodu piargu; ścieżka szła, wyginając się, pod ściany na prawo; na wprost szły jednak jakby mylne, może koziej perci.
Zszedłszy o kilkanaście metrów ze ścieżki, ujrzałem na piasku dziurkę wyraźnie od ciupagi a jeszcze dalej odcisk damskiego obcaska. Nie było wątpliwości, przeszli tędy. Wezwałem panny.
— Są ślady — wskazałem — jest prawie pewność, że szli tędy; prawdopodobnie więc weszli dalej w te skały.
Lusia miała bystre oczko, odkryła jeszcze jeden ślad wyraźny i poznawała bucik Zosi.
— Tak, tak, poznaję na pewno, bośmy przy Zmarzłym Stawie porównywały odciski swych stóp na śniegu. Boże, jeśli weszli tam na te ściany, to zginęli!
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/114
Ta strona została przepisana.