Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Tu nagle wybuchła płaczem. Cesia panowała nad sobą ale miała też łzy w oczach i usta jej drgały; patrzała na mnie pytającym i błagalnym wzrokiem.
— Moje złote! — mówiłem, starając się o swobodny ton — odwagi! Panna Lusia niech nie płacze, bo jeśli wszyscy siądziemy i zaczniemy płakać, to z tego niewielka będzie pomoc. Proszę tu siąść i czekać na mnie; muszę zbadać teren a o mnie się nie niepokoić, bo się turniom zjeść nie dam.
Dziewczęta siadły, ja ruszyłem powoli. Z piargu wstąpiłem na łatwe skały, które wyginały się w różne ściany tak, że wnet panny znikły mi z oczu. Lawirowałem, idąc prawie poziomo z lekkim odchyleniem w górę i wybierając takie miejsca, które mogły przedstawiać pozory ścieżki; przy tym hukałem często:
— Ho! ho! — i przystawałem, nadsłuchując. Cisza.
Po kilku takich próbach, gdy ściana zaczęła się stawać coraz trudniejszą, uczułem, że mi serce stuka, jak w owym kominie. Przebiegła mi straszna myśl przez głowę: To katastrofa! zbłądzili, weszli w ten labirynt ścian, turni, zachodzików i półek i — spadli. Przecież byliby gdzieś niedaleko i musieliby słyszeć hukanie.
— Ho! ho! — Cisza. Czułem, że włosy mi się jeżą na głowie. Szedłem dalej, stawiając w gęstych odstępach po dwa kamienie w kopczyk, abym sam mógł znaleźć odwrót. Wstąpiłem na poziomą, wą-