Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/116

Ta strona została przepisana.

ską półkę, która się wyginała w prawo naokoło skały; za skałą półka wkrótce się urwała, nie puszczało; natomiast odsłonił mi się widok na nowe ściany.
— Ho! ho! — wołałem donośnie.
— Ho! ho! — odezwały się głosy nade mną na ścianie.
Spojrzałem w górę: nade mną wyżej rysowały się sylwetki naszych zaginionych turystów. Siedzieli na ścianie, objąwszy się wpół, wołali i dawali znaki chusteczkami. Uczułem niezmierną radość; pewnie tam płaczecie, moje biedniątka — myślałem o Cesi i Lusi — a oni tu zdrowi.
— Ho! ho! panie Witoldzie! Cóż tam z wami?
— Niedobrze! — wołał — ani naprzód, ani wstecz!
— Siedźcie na miejscu! — krzyczałem — to najbezpieczniej! Będę się starał dać wam pomoc!
Wspiąłem się nieco po ścianie na występ skalny, skąd mogłem lepiej ich widzieć i ocenić położenie. Dalej ściana była gładka, u podnóża ogromna przepaść.
— Którędy dostaliście się na tę ścianę?
— Nie wiem — wołał Witold — szliśmy gdzieś tam niżej, potem w górę, potem wracaliśmy parę razy. Zbłądziliśmy. Tam nad nami widać było jakby ścieżkę; chcieliśmy się dostać do niej, ale nie puściło. Teraz nic nie widać! Ale ścieżka musi być w górze!