Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/118

Ta strona została przepisana.

Zacząłem się cofać; moje kopczyki wskazywały mi w tym labiryncie drogę. Niedługo byłem przy pannach, zdjąłem czapkę i ocierałem pot z czoła.
— Cóż? — wołały obie.
— Są cali i zdrowi, chwała Bogu!
— Gdzie? czemu nie przyszli?
— Bo nie mogą! siedzą na ścianie i ani w górę ani w dół!
— Boże! cóż będzie?
— Spokój i zimna krew! to przecież bajeczne szczęście, że zdrowi. Tam mogą siedzieć choćby dwie doby; jeżeli sami nie damy rady, sprowadzimy im pomoc. Mają zapasy.
— Mogą umrzeć z pragnienia! — mówiła Lusia.
— Jakoś to będzie! wracamy w górę!
Doszliśmy do pierwszego punktu.
— Ho! ho! — wołałem z góry.
— Ho! ho! — odezwało się z dołu, równocześnie dwie chusteczki białe zaczęły powiewać wśród skał.
— Tam są — mówiłem wskazując — niżej, ale skała ich zakrywa.
— Boże! jakże do nich się dostać? — mówiła z lękiem Cesia — okropna przepaść!
— Cesiu! — odparłem — pamiętasz: nigdy na oślep! zimna krew! Proszę tu siadać i odpoczywać, ja też trochę odpocznę, potem spróbuję zejść do nich.