Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/119

Ta strona została przepisana.

Zdjąłem worek i odpiąłem od ręki ciupagę.
— Boję się — mówiła Cesia, drżąc — boję się, że to będzie kara za naszą grzeszną miłość.
— Miłość nie jest grzechem — mówiłem, całując jej rękę — nasza miłość liliowa.
Zacząłem schodzić.
— Będę się modliła — mówiła Cesia.
— Dobrze!
Jak przewidywałem, ściana była trudna, przepaścista, ale twarda, miała niezłe chwyty i stopnie. Niżej jednak stawała się coraz gładszą; musiałem się posuwać z wielką ostrożnością. Wtedy przypomniałem sobie opowiadania mego kolegi Toma, zawołanego taternika, jak chodził po takich ściankach boso. Zdjąłem buciki i umieściłem bezpiecznie w zagłębieniu skalnym; rzeczywiście w skarpetkach szło się po płytach i ściankach znakomicie zwłaszcza, że granit był szorstki.
Chusteczki widniały przede mną coraz bliżej i zarazem głowa przewieszki, pod którą oboje siedzieli. Nad przewieszką był nawet dość wygodny tarasik, to mi dodawało otuchy. Położyłem się na brzuchu i czołgałem się ku krawędzi.
— Jestem tu nad wami — mówiłem.
— Brawo! — wołali narzeczeni.
Przesunąłem głowę za krawędź przewieszki; zobaczyliśmy się nawzajem.
— Jakże tam? — pytał Witold.