nie w górę. Zosia odbierała i swój zaraz wzięła na ramiona.
— Wspinam się! — wołał z dołu Witold; powtórzyła się poprzednia scena o tyle jednak trudniej, że już bez pomocy z dołu. Poszło jednak szczęśliwie i byliśmy za chwilę razem.
— Teraz odpocząć trochę i ostrożnie za mną.
Witold spojrzał w dół i rzekł:
— No, teraz to istotnie jest nareszcie pięćdziesiąt kamienic; mogły być z nas placki!
— Ostrożnie — rzekłem — jeszcze mogą być! ta ścianka niełatwa.
Włożył worek, szliśmy w górę; po drodze zabrałem buty, które Witoldowi włożyłem do worka. Zobaczono nas z góry; rozległy się okrzyki radości.
Po chwili byliśmy już razem a Zosia przechodziła po kolei w ramiona Cesi i Lusi, które ją gwałtownie całowały; łzy radości lały się z pięknych oczu.
— Boże! — mówiłem — znów płaczą! Nie płaczcie panny, bo resztę wody wypłaczecie!
Nagle Lusia spojrzała na nas, otarła oczy i wybuchnęła gwałtownym śmiechem.
— Toż oni wszyscy boso! a gdzież buty?
— Koboldy gór — odparłem — zabrały je w okup za to, że nas puściły cało.
A Witold zrobił komiczną minę i rzekł, wskazując w dół:
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/121
Ta strona została przepisana.