Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/123

Ta strona została przepisana.

— No, wiecie państwo! — krzyknęła Lusia. — Ja tu beczę jak dziki osioł a ta dziewczyna tam się śmieje! Ona umierając, jeszcze będzie się śmiała!
— A jak to beczy dziki osioł? — pytał Witold.
— Wiedziałbyś kuzynie — odcięła się Lusia — gdyby ci Zosia spadła do Koziej dolinki.
Witold zaś mówił:
— Myśmy źle zrobili, że po zmyleniu ścieżki szliśmy na oślep, ale nas potem zwabiła ta ścieżka. Dopiero na przewieszce zrozumiałem dobrze zasadę: „nigdy na oślep“. Tam trzeba było ściśle obliczać.
— Patrzcie państwo! — pokazywałem — widać stąd jak na dłoni mój komin pod granią Granatów!
Wszyscy oglądali to bez szkieł, to przez lornetki a Witold rzekł:
— Siedząc tam pod przewieszką, mieliśmy jednak jedną pociechę z panną Zosią: Przecież świat się nie zawali a to grunt, bo by było bardzo wiele huku!
— No, no, kuzynie — mówiła ze ślicznym uśmiechem Cesia — wiem, wiem; były tam jeszcze i inne pociechy. Ale teraz musimy sobie przyrzec, że więcej już się nie rozdzielimy pod żadnym pozorem. Wspólna dola i niedola. Boże! co myśmy tu przeżyły, gdy pan Tadeusz schodził w dół nad tą przepaścią i zniknął nam z oczu! Nie, nie! pil-