Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/124

Ta strona została przepisana.

nujmy się gromadki i idźmy wszyscy razem. Jeśli ginąć, to wspólnie!
Potem podeszła do mnie i ścisnęła mi mocno rękę:
— Jestem niezmiernie wdzięczna.
A oczy jaśniały wszystkimi blaskami wdzięcznego dziewiczego serca. Dalsza droga odbyła się już bez zdarzeń i wyszliśmy wreszcie na Kozi Wirch. Spojrzałem na zegarek, było po siódmej.
Na końcu ogromnego łańcucha Tatr za wierchami zachodziło właśnie w szkarłatnych blaskach słońce. Było jak rozżarzony metal i zapadało za wał chmur, które mieniły się wszystkimi blaskami purpury i złota. Spoza krawędzi karminowych chmur wystrzelały wysoko na nieboskłon smugi złociste promieni. Na wschód od nas Miedziane a dalej Żabie szczyty, Rysy, Wysoka, Garłuch, Lodowy i potężna, rozłożysta Szeroka Jaworzyńska, wreszcie Hawrań były całe purpurowe.
— Przecudny widok! żarzenie się gór! — mówiła Cesia. — Co za przepyszny zachód!
— Ba — rzekł Witold — czy nie wróży on zmiany pogody a nawet burzy? Patrzcie jak szybko rosną te wały chmur!
— Co za cudowna chmura! — wskazywała Lusia na południowy zachód.
W tej stronie nieba bliżej nas wisiał w otchłaniach niebios samotny, fantastycznie skłębiony obłok, olśniewający blaskiem swych świateł i barw. Jakby roztopiona olbrzymia bryła złota, w której