żar powypalał pełno szczelin, jam i wgłębień, jaśniejących roztopionym metalem, po brzegach olśniewających bielą śniegów lub płonących czerwienią krwi. Widok był czarujący i przykuwający wzrok tym silniej, że obłok zmieniał kształty, w jednych miejscach się wydymał, w drugich zapadał i mienił się barwami tak silnie, że trzeba było mrużyć oczy. Na turniach Koziego Wirchu i na naszych własnych postaciach i twarzach świeciły czerwone odblaski. A tymczasem doliny i stawy pod turniami były już w głębokim cieniu, tylko Wielki Staw, w którym odbijały się rozżarzone turnie Miedzianego grał wszystkimi tonami czerwieni, granatu i fioletu.
Rozsiedliśmy się na skałach, położyłem się na płycie a Cesia siadła u mej głowy.
— Jej! — biadała Lusia, padając na głaz — ratujcie! umieram z pragnienia!
Istotnie pragnienie silne, niemiłosierne dokuczało nam wszystkim.
— Panno Cesiu! cukierka! rozdzielić ostatnią porcję!
Każdy dostał po cukierku; śliczne paluszki wsunęły mi malinę w usta i zostały chwilę na mych ustach.
— Otóż to jest niedola taternicka! Wszystkie przeciwności naraz! Tam cały Wielki Staw pełen najpyszniejszej wody, a tu giń z pragnienia! Och, żeby choć taka długa rurka, którą by można włożyć stąd do stawu i pociągnąć.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/125
Ta strona została przepisana.