— Panna Lusia nic się nie zna na prawach fizyki — a doświadczenie Toricell’ego!
— Wiem, wiem! wodę można wyciągnąć na dziesięć metrów!
— Tak a my jesteśmy siedemset metrów nad Wielkim Stawem!
— E! — mówiła Lusia — co mi z fizyki! Cała fizyka wraz z jej profesorem nic mi nie pomoże w tym utrapieniu!
— A może jeszcze pomoże!
Wyjąłem z worka kawał sera i ukroiłem płatek.
— Panno Lusiu! niech pani to położy na języczek.
Był to świeży ser owczy, który kupiłem u gaździny na Hali Gąsienicowej. Wilgotny płatek gasił nieco pragnienie; próbowaliśmy wszyscy a Lusia mówiła:
— Rzeczywiście — łagodzi to nieznośne uczucie.
— A widzi pani! nie trzeba wydziwiać na fizykę i jej profesorów. Może jeszcze pociśniemy tę skałę i ze skały woda wytryśnie! Zresztą z Tatrami to tak jak z miłością: kto chce kochać, cierpieć musi; kto chce bujać w Tatrach, także cierpieć musi.
— Boże! — mówiła Lusia — gdyby nie ci błędni turyści, co to lubią umyślnie się odosabniać i szukać sobie zakątków w niedostępnych turniach, bylibyśmy może już na dole i piłabym tę wodę, tę cudną purpurowo-granatową wodę.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/126
Ta strona została przepisana.