Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/127

Ta strona została przepisana.

— Na pociechę opowiem pannie Lusi jedną historyjkę, którą mi opowiadał Kulig, właściciel hotelu „pod Giewontem“ o jednym turyście.
— Prosimy — mówiły panny.
— Jednego dnia w lipcu w tym roku zajechał do hotelu oficer austriacki. Wieczorem przy kolacji rozłożył na stole mapę generalnego sztabu i studiował. Potem zawołał gospodarza i polecił przygotować sobie kotlet cielęcy i dwie kromki chleba z masłem do papieru. Na zapytanie, dokąd się wybiera, odrzekł, że do Morskiego Oka przez Waksmundzką polanę a potem przez Polski Grzebień do Szmeksu.
— Może panu trzeba przewodnika, górala? — pytał gospodarz.
— Przewodnika? nigdy w świecie! ot! tu mój przewodnik — i wskazał na mapę. Gospodarz wyjaśniał mu trudności, brak napisów i znaków — nie posłuchał. Nazajutrz rano o świcie poszedł. Dzień zrobił się mglisty, w nocy lunął deszcz i lał cały następny dzień. Wieczorem siedzi gospodarz na werandzie, gdy drzwi się otwierają i wchodzi niefortunny turysta cały obmoknięty i zbłocony.
— Ach, panie gospodarzu — mówi, zrzucając pelerynę i plecak i siadając do stołu — proszę jeść!
— Może usmażyć kotlet? — pyta gospodarz.
— Co? kotlet? trzy, panie, trzy duże kotlety! — pokazywał na palcach.