Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/129

Ta strona została przepisana.

— Przecież pan Tadeusz musiał tą drogą schodzić, skoro był na Kozim Wirchu — rzekła Lusia.
— Nie, panno Lusiu! schodziłem wtedy do Koziej dolinki żlebem Kulczyńskiego. Ścieżka tu zaraz pod szczytem dzieli się na dwie drogi. Proszę więc o radę i zdanie szanownego sztabu przed tą nową kampanią.
— Tu byłoby cudownie nocować — mówiła Cesia — tak w gwiaździstą noc pod sklepieniem nieba i jeszcze przy księżycu, bo kilka dni temu była pełnia, księżyc więc wkrótce powinien się ukazać. Wieczór taki ciepły. A rano wschód słońca!
— Możeby zostać, jesteśmy zmęczone — mówiła Zosia.
— Tak — prawiła Lusia — księżyc, gwiazdy, śliczne rzeczy — a tu język sztywnieje z pragnienia. Ja radzę schodzić!
— To prawda! — rzekłem — ja sam czuję to sztywnienie języka i niemiłą suchość skóry.
— Moi państwo — zabrał głos Witold — trzeba sprawę dobrze rozważyć. Za noclegiem tutaj przemawia nasze zmęczenie; co do gwiazd i księżyca to zaczynam wątpić, bo te chmury na zachodzie mię niepokoją; to przemawia przeciw. Nuż przyjdzie burza z piorunami, wtedy na szczycie niebezpiecznie. Za schodzeniem przemawia pragnienie; może niżej będzie woda; przeciw — noc i ciemność. Wybór istotnie trudny.