Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/130

Ta strona została przepisana.

— Dodajmy do tego — rzekłem — że droga w dół trwa normalnie dwie godziny i ma być łatwa naturalnie przy dziennym świetle. Są więc dwa wnioski: jeden panny Cesi za noclegiem, drugi panny Lusi za zejściem. Czy mogę oddać pod głosowanie? kto ma jeszcze co do powiedzenia?
Nagle między chmurami na zachodzie przebiegła zygzakowata błyskawica.
— Chmura powiedziała! to rozstrzyga — rzekł Witold — schodzimy!
— Schodzimy! — mówiły panny.
— A więc schodzimy! Worki na plecy i w drogę!
Wkrótce doszliśmy do miejsca, gdzie na lewo odchodzi wyraźna ścieżka ku Granatom; ścieżka na prawo gubi się w piargach rozłożonych tu szeroko i tworzących początek żlebu. Było coraz ciemniej. Prosiłem bystrooką Lusię, żeby szła przede mną, ale we dwoje nic nie mogliśmy na piargu wypatrzyć. Szliśmy powoli w dół piargiem i wreszcie znaleźliśmy się w piarżystym, rozłożystym żlebie. Na dole połyskiwał jeszcze Wielki Staw, kierunek był dobry; wspinać się po ciemku po bocznych, choć niewysokich skałach i szukać ścieżki było niepodobieństwem. Zatrzymałem całą gromadkę.
— Zdaje się, że zgubiliśmy ścieżkę, gdyż zwyczajnie żlebami one nie idą; ale cofać się w górę i szukać jej po ciemku też nie można. Chyba będziemy schodzić żlebem, ale za szczęśliwą przepra-