wę nie można ręczyć, bo te żleby zwykle bywają w dole podcięte progami. Może jednak niżej będzie woda.
— Och! wody, wody! — jęczała Lusia.
Usiedliśmy na głazach, wydobyłem latarkę i zapaliłem świecę.
— Jednak latarka to w Tatrach dobra rzecz! — mówiła Cesia.
— Oczywiście — odparłem — często turystę ratuje. A pamiętacie panny nasz zeszłoroczny nocleg na strychu, jak nam się przydała latarka Karola!
— Tak! — tylko ciągle gasła!
— Jej! — mówiła Lusia — już my to mamy szczęście do tych przygód! Inni ludzie chodzą po górach i nic — a nam to przygoda za przygodą. Boże! umieram z pragnienia! Och, och! — i zaczęła płakać.
— No! wiecie panny — mówiłem — to płaczcie już wszystkie a my będziemy spijać łzy z waszych oczu, przynajmniej my ugasimy pragnienie.
Lusia podniosła głowę i otarła oczy:
— Tak! wy zawsze chcecie przywilejów. Ale figę z makiem! Cierpcie i wy, kiedyście nas tu sprowadzili!
— Ja sprowadziłem! — a to wyborne! A nie ostrzegałem na Zawracie! a nie radziłem wprost do Pięciu Stawów! Kto mię pierwszy zakrzyczał: Nigdy w świecie! na Orlą Perć! Masz Orlą Perć — orlico!
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/131
Ta strona została przepisana.