Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/132

Ta strona została przepisana.

Lusia zamilkła.
— Ślicznie! — wmieszała się Cesia — jeszcze się pokłócicie w takim położeniu!
— O, gdyby tu był pan Karol! — odezwała się znów Lusia — on by nie tak się wykłócił z panem Tadeuszem!
— Pewnie! pan Karol, ideał! Jabym ręczył, że gdzieś teraz po nocy tłucze się po Tatrach i szuka gwiazdy swych myśli, przy czym może karku nadkręcić!
— Proszę nie drwić, bom rozdrażniona! — tupnęła nóżką Lusia.
— A ja będę drwił, bom także rozdrażniony!
Lusia uderzyła w płacz. Cesia ją objęła.
— Lusiu! przecież pan Tadeusz żartuje! Co ci?
Podszedłem do Lusi.
— Panno Lusiu! niechże pani nie płacze; to były żarty — przepraszam.
— Nie chcę! pan Tadeusz jest niegodziwy, nie-go-dzi-wy! Jak można mówić, że kark skręci!
— Ależ nie skręci, nie! co najwyżej podbije oko, jak to zrobił tej zimy w nocy na nartach.
— Jak to było? — pytała Zosia; Lusia przestała płakać.
— Historia krótka: chciał dogonić jakieś towarzystwo narciarskie, idące na Pilsko, jechał w nocy na nartach, zleciał z dziesięć metrów po śniegu, wpadł w krzaki i podbił oko. A teraz w drogę!