Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/133

Ta strona została przepisana.

Świeciłem latarką i szliśmy powoli dnem żlebu; piarg się skończył, zaczęła się skała; łatwiejsze i trudniejsze stopnie ale bez większej ekspozycji, więc świecąc latarką i przeważnie siedząco zsuwaliśmy się po głazach. Szło to powoli, gdyż na gorszych miejscach każdej osobie trzeba było osobno świecić.
— Czemu to nie ma jeszcze księżyca? — mówiła Cesia.
— Rzecz prosta — odparł Witold — niebo widocznie się zachmurzyło, bo i gwiazd nie widać.
Tymczasem gdzieś za Kozim Wirchem od zachodu błyskało.
— Burza na nas idzie — rzekłem — ale jest za turniami; napadnie nas nagle!
— Jeszcze tego potrzeba! — biadała Lusia — jeszcze jedna przygoda! Ja już nie mogę.
Siedliśmy dla odpoczynku; pragnienie mię tak paliło, że mówić nie mogłem i czułem ogólne osłabienie; tego stanu zresztą doświadczali wszyscy. Zdawało się, że kropli wody nie ma w naszych ciałach, skóra jakby pękała.
— Chyba rozciąć żyłę i pić własną krew — mówiła Zosia.
— Jaką krew? — jęczała Lusia — u mnie w żyłach to zrobiła się chyba kasza. O jak mi pulsa w skroniach biją!
Oświetliłem latarką dno żlebu, szukając wody, było suche. Żal mi było panien; patrzałem na Ce-