się; widoczne było, że i ona cierpi, ale uśmiechała się do mnie blado.
Latarka miała zbyt krótki łańcuszek; rozgrzawszy się, piekła w palce. Oddałem ją Witoldowi, który ją zawiesił na guziku; szedł teraz przodem i świecił; lawirowaliśmy to jedną, to drugą stroną żlebu, to samym dnem, ale było coraz stromiej i gorzej. Od Witolda wzięła latarkę Cesia, która z panien najwięcej okazywała wytrzymałości; chwilę jeszcze szliśmy, nagle stanęła; błyskało już coraz silniej.
— Tu pod nami próg i przepaść — rzekła.
Wziąłem latarkę, założyłem na ciupagę, żeby lepiej przed sobą oświetlić skały: ciemna otchłań była pod nami; zresztą ujrzałem ją wyraźnie przy błyskawicy.
— Nie możemy iść dalej — rzekłem — trzeba siadać! Cofnijmy się nieco wstecz, by dalej być od przepaści; siadać na zboczu, bo w razie burzy mogą środkiem żlebu toczyć się kamienie.
— Świeca gaśnie — rzekła Cesia. Dopalała się w istocie.
— Wszystkie nieszczęścia i przygody! — biadała Lusia — chyba żywi z tego żlebu nie wyjdziemy!
Mogłem jeszcze tyle poświecić, że wyszukaliśmy jakie takie płyty do siedzenia. Ledwo siedliśmy, świeca zgasła i zrobiła się ciemność przerywana coraz częściej błyskawicami; za nimi szły już głuche grzmoty. Narzeczeni siedli nieco wyżej
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/134
Ta strona została przepisana.