Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/136

Ta strona została przepisana.

Dziewczyna przyłożyła usta.
— Woda! — krzyknęła ucieszona i piła chciwie; z gumowej rynny płynęła strumieniem woda. Piła potem Cesia, piłem i ja i znów powtarzaliśmy kolejką.
— A co? — mówiłem do Lusi — przydał się fizyk-profesor! Nie sztuka mieć wodę, sztuka zbudować wodociąg!
— Uwielbiam fizykę i jej profesorów! — śmiała się Lusia.
Objaśniłem potem Witoldowi, jak mają zrobić; pili także, ale z większą trudnością gdyż mieli peleryny wełniane. Pioruny biły coraz gęstsze, chwilami zdawało się, że wszystkie turnie Koziego Wirchu walą się w dół; deszcz bił ulewny ale wichru prawie nie było, być może, że ściany żlebu nas chroniły. Nagle na dnie żlebu powstał szum — to wody staczały się ze szczytu na dół.
— A co? jak dobrze, żeśmy nie siedli na dnie żlebu; byłaby kąpiel i mogłaby nas woda spłukać w przepaść!
— Czuję się jak odrodzona — mówiła Lusia.
— Gdy burza przejdzie, zgotujemy sobie wyborną herbatę — rzekłem — a panna Lusia dostanie podwójną porcję. Jednak czuje się pewne zmęczenie.
Oparłem głowę na ramieniu Cesi; otuliła mię mocniej, czułem w niej drżenie rozkoszy. Mimo ulewy i huku piorunów było nam niezmiernie dobrze.