Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/137

Ta strona została przepisana.

Wreszcie deszcz przestał padać, nawała przesunęła się gdzieś poza Koprowy Wirch i rozwidniło się odrobinę tak, że choć na dwa kroki można było odróżnić skały. Wtedy zeszliśmy na dno żlebu, którym płynął z szumem obfity strumień wody; piliśmy jeszcze a potem wyszukaliśmy po drugiej stronie duże, płaskie płyty granitowe, na których można było wygodnie zabrać się do posiłku i spędzić resztę nocy. Po zaspokojeniu pragnienia obudził się gwałtownie apetyt. Wydobyliśmy zapasy. Zapaliłem tymczasem maszynkę spirytusową a Cesia naparzyła herbatę, która smakowała nam wybornie. Odzyskaliśmy zupełnie humory a Lusia mówiła:
— Te przygody mają jednak bajeczny urok! Pewnie, gdy się jest w niebezpieczeństwie, lub się cierpi, to wtedy można i beczeć — ale potem jakież to miłe wspomnienia. Och, żałuję, żem nie pozwoliła panu Tadeuszowi pić łez z mych oczu, byłby to nadzwyczajny sposób gaszenia pragnienia.
— A widzi pani! a pani się jeszcze ze mną kłóciła. Ale czy łzy gaszą pragnienie, to wątpię, bo podobno są słone.
— A czy teraz to nie romantycznie — mówiła Zosia — siedzieć w nieznanym żlebie nad jakąś bezdenną przepaścią, nie wiedząc, czy się z tego żlebu da wyleźć, w ciemną noc, wśród burzy!
— No, burza już minęła — rzekł Witold.
— A wyleźć ze żlebu da się w każdym razie, bo ostatecznie możemy wrócić do góry — dodałem.