— E! panowie zaraz wszystko bierzecie realnie! Można sobie wyobrazić, że się nie da, to przecież upiększa całą przygodę.
— To dziwne, jak ciepło! — mówiła Lusia — zeszłego roku po burzy, gdyśmy nocowali na strychu, zrobiło się tak zimno, że pan Tadeusz rano zębami dzwonił.
— Jednakże — mówiła Zosia — ja czuję zmęczenie, chodźmy spać; płyty już suche i nocleg będzie doskonały, choć trochę twardy.
Ułożyliśmy się na wygodnych płytach, worki poszły pod głowy, owinęliśmy się pelerynami.
Nie mogliśmy jednak z Cesią spać; rozmawialiśmy półgłosem o wszystkich wrażeniach wycieczki.
Aż oblało nas łagodne, seledynowe światło — to księżyc jasny, śliczny wyszedł zza chmur i obsypał nas i żleb i cały krajobraz srebrzystymi promieniami. W dole połyskiwał Wielki Staw; był to czarujący widok.
Po niejakim czasie ozwał się głos Witolda:
— Jak jasno! — możemy próbować zejścia na dół!
Ocknęli się wszyscy. W istocie żleb był pod nami podcięty, tworząc kilkunastometrowy próg, na którym lśniła srebrzysta kaskada; ale obok na prawo ponad ścianą żlebu zbocze było pokryte trawkami, po których można było nietrudno zejść na dół.
Z żalem opuszczaliśmy z Cesią pamiętny żleb. Trawki okazały się śliskie a zbocze strome. Lusia
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/138
Ta strona została przepisana.