Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/139

Ta strona została przepisana.

skarżyła się, że jest zaspana i że w głowie jej się kręci.
— Jeśli tak — rzekłem — to zastosujemy jazdę bezpieczeństwa, jazdę na kark!
— Jakto jazdę na kark? — pytała Lusia — to coś nowego! Chyba na złamanie karku!
— Zaraz wyjaśnię! Trochę to może będzie nieestetyczne, ale bezpieczne. Proszę siadać na trawie; pan Witold pierwszy, potem panna Zosia, panna Cesia, ja i panna Lusia, którą muszę mieć w opiece, żeby w czasie jazdy nie zasnęła i nie wpadła do żlebu. Pan Witold posuwa się w dół o dwa kroki, potem wbija ciupagę w ziemię, zapiera się i czeka, panna Zosia rusza i zjeżdża na niego; tak czekają, aż zjedzie panna Cesia, potem ja i panna Lusia. Potem wszyscy zapierają się ciupagami a pan Witold rusza naprzód o dwa kroki i tak dalej. Gotowi? Panie Witoldzie! jazda!
Znalazła ona ogólne uznanie, było dużo śmiechu i krzyków.
— Tylko nie najeżdżać niepotrzebnie za mocno! — wołałem do Lusi, która bez ceremonii zjeżdżała mi na ramiona.
— Jak na kark, to na kark! — wołała rozbawiona Lusia.
Zrazu szło to wolno ale pewnie, potem coraz prędzej. W końcu zbocze stało się łagodniejsze a Witold krzyknął:
— Jest ścieżka!