Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/140

Ta strona została przepisana.

Skończyła się jazda na kark, szliśmy dalej ścieżką; w pół godziny potem stukaliśmy do drzwi kuchni w schronisku przy Pięciu Stawach.
Wyszła gospodyni; izby były dość pełne, miejsce było tylko na siennikach na podłodze:
— Wolę spać na werandzie — rzekłem do gospodyni — tam widzę, leży siennik.
— Tak, ale tam już śpi turysta.
Podszedłem do łoża, było puste.
— Ależ nie ma nikogo!
— A to chyba wstał i poszedł; mówił, że wyjdzie o świcie, chodził po izbach, zaglądał wszędzie a potem prawił, że mu tam źle i wyniósł się na werandę.
Narzeczeni i Lusia poszli spać zaraz. Cesia została jeszcze na werandzie; gospodyni dała mi ciepłej wody, gotowałem na maszynce herbatę. Siedzieliśmy obok siebie i pijąc, oglądaliśmy tatrzański krajobraz przy księżycowym świetle.
— Jestem już znużona i senna — mówiła dziewczyna, mrużąc śliczne oczy — a jednak pragnę jeszcze w tę cudną noc być razem, jeszcze choć trochę nasycić się jej czarem. Był to dzień wielkiej trwogi ale i dzień wielkiego szczęścia.
— Pozostanie na zawsze w skarbnicy naszych tatrzańskich wspomnień — mówiłem wzruszony — na zawsze.
Przytuliłem jej rękę do ust.
— Dobranoc — rzekła i znikła wewnątrz izby.