Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/142

Ta strona została przepisana.

nowa i po drodze zwiedzilibyśmy Wielką Siklawę. Chodzi tylko o to, czy tam dostaniemy furkę.
— Furkę tam państwo dostaną — rzekła gospodyni — często przejeżdża jakiś góral, który odwiózł turystów do Morskiego Oka. W taki dzień pogodny ruch turystyczny duży.
Wpisaliśmy się jeszcze do księgi Towarzystwa tatrzańskiego, gdzie Lusia zapisała w rubryce nocleg: „W żlebie na Kozim przy świetle świeczki, błyskawic i księżyca“.
O dziewiątej ruszyliśmy w dolinę Roztoki.
Pod Wielką Siklawą spędziliśmy sporo czasu, podziwiając jej wspaniałe kaskady. Powrót ten w słońcu przy szumie spienionego strumienia, wśród przepysznych turni Wołoszyna i Świstówki a potem drogą przez pachnące lasy smrekowe był sam całą uroczą wycieczką.
Panny zbierały kwiaty na łąkach. Niżej wśród lasu odłączyliśmy się z Witoldem i pod spienioną kaskadą potoku wzięliśmy króciutką, orzeźwiającą kąpiel.
Pod ogromnym smrekiem spożywaliśmy resztki zapasów jako drugie śniadanie; zjawiły się na naszym stole z kamienia, przykrytego białym obrusem Cesi, różne przysmaki, a nigdy w życiu może nic mi tak nie smakowało, jak kilka płatków zimnej wołowiny, którą mnie uraczyła Cesia. A dziewczyna mówiła mi po cichu, że w cieniu tego smreka, przy złotych blaskach słońca i szumie potoku