tak jej dobrze i rozkosznie, że chciałaby tu spędzić dni całe.
Ale Witold naglił. Po kilku godzinach znaleźliśmy się więc na gościńcu; była już druga po południu. Zwiedziliśmy jeszcze wodospady a następnie na werandzie restauracyjki przy gościńcu zjedliśmy obiad, oczekując na jaką przejezdną furkę, gdy około trzeciej rozległ się turkot: jakaś furka jechała od Morskiego Oka. Niestety, nie była pusta, siedział w niej turysta.
— Może by nas jednak zabrał — rzekłem, gdy nagle furka stanęła a spod budy płóciennej wyskoczył — Karol.
— Witajcie! — wołał — nareszcie was dogoniłem!
Rozległy się radosne okrzyki, najgłośniej objawiała swą radość Lusia.
— Skąd? jak? którędy? — krzyżowały się pytania, ściskały się dłonie.
Usiedliśmy przy stole, Karol opowiadał:
— Od wczoraj rano was doganiam! O jedenastej rano przyjechałem do Zakopanego. Jadę do hotelu „pod Giewontem“; powiedziano mi, żeście rano poszli na Zawrat. Jadę do Kuźnic. Tam zjadłem obiad i pędzę za wami na Zawrat. Byliście na Zawracie?
— Oczywiście — odparłem — poszliśmy potem na Orlą Perć i na Kozi Wirch.
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/143
Ta strona została przepisana.