Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/144

Ta strona została przepisana.

— Tak? — a ja za wami goniłem w stronę Morskiego Oka. No dobrze — ale gdzież nocowaliście?
— Gdzie? — zawołała Lusia — tam gdzie orły nocują — w żlebie na Kozim, przy świetle świeczki, błyskawic i księżyca!
— Przy świetle świeczki? Czekajcie — od strony Wielkiego Stawu?
— No, tak!
— A to zabawne! Idąc już po ciemku od Zawratu ponad Wielkim Stawem widziałem wysoko na Kozim światło. Mówiłem o tym nawet w schronisku turystom, przypuszczając, że może kto potrzebuje pomocy. Ale potem przyszła zaraz burza.
— Właśnie wtedy świeczka nam zgasła i siedzieliśmy w żlebie nad progiem — odparłem. — Czekaj! to ty spałeś na werandzie?
— Ja — w izbach było parno.
— I poszedłeś przy księżycu do Morskiego Oka? to do ciebie podobne.
— No tak; bałem się, że mi rano uciekniecie dalej i będę was musiał gonić po całych Tatrach.
— To jeszcze zabawniejsze — śmiały się panny a Cesia rzekła: — bo myśmy wkrótce potem przyszli do schroniska.
— Ja wyszedłem o pół do trzeciej — rzekł Karol.
— A my przyszliśmy do schroniska przed trzecią — odparłem — i spałem potem na twoim łóżku na werandzie.