Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/147

Ta strona została przepisana.

wadzając ze schodów i ściskając mocno na przywitanie, nachyliła się do mego ucha i szepnęła:
— Jest z nami Ciocia Rita.
Spojrzałem pytającym wzrokiem, ale pojawienie się korpulentnej Cioci przerwało wyjaśnienia.
Witając się, obejrzałem Ciocię podejrzliwie od stóp do głów, oceniając okiem znawcy jej przybory turystyczne. Miała na plecach mały i prawie pusty worek, w ręku coś na kształt laski, zwykłe buciki z wykrzywionymi obcasami. Odetchnąłem; chyba z takim wyekwipowaniem nie puści się na kilkudniową wycieczkę w góry; może przyjechała po zakupy.
— Otóż jestem i ja! — wołała Ciocia rozpromieniona — pewnie zdziwiliście się panowie; a może nie będziecie zadowoleni?
— Ależ i owszem, bardzo nam będzie przyjemnie — rzekłem, całując ją w rękę i czując, że mam jakąś nieszczególną minę. Spojrzałem na kolegę Karola, miał także głupią minę i bąkał coś niewyraźnie w rodzaju:
— Ależ bardzo, ależ i owszem.
Figlarne oczy Lusi śmiały się trochę złośliwie, Cesia była zakłopotana.
Na szczęście wysunęła się z pociągu najpierw żona profesora T. a potem on sam; on — zawołany turysta z ogromnym czekanem, w olbrzymich gwoździastych butach, opasany dokoła ogromną trzydziestometrową liną. Och, ta trzydziestometrowa lina stała się powodem naszych przygód.