Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/148

Ta strona została przepisana.

Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Ruszyliśmy ku miastu. Ciocia otwierała pochód, ja z panną Cesią zostałem nieco w tyle.
— Po co ta Ciocia? — zapytałem.
— To niespodzianka — odparła. — Szliśmy na kolej, gdy nagle Ciocia Rita wybiegła ze swego letniego mieszkania gotowa do drogi i oświadczyła nam, że jedzie z nami.
— Po drodze starałam się Ciocię wybadać; oświadczyła, że towarzyszyć nam będzie do Morskiego Oka a potem wróci.
Odetchnąłem.
— Ale ja się obawiam — rzekła Cesia, przechylając się ku mnie — żeby jej nie przyszła ochota towarzyszyć nam dalej. Ciocia chodziła kiedyś trochę po górach i teraz odżyły w niej wspomnienia lat dawnych. Uważam, że się zapala, gdy mowa o Garłuchu.
Przy obiedzie na werandzie hotelowej Ciocia zamyśliła się a potem nagle mię zagadnęła:
— Prawda, panie, że Garłuch to najwyższy szczyt w Tatrach?
— Tak, proszę pani — podchwyciłem — nie tylko najwyższy, ale niełatwy, diablo niełatwy. Niejeden już na nim kark skręcił. Czyż nie prawda? — rzekłem do kolegi T., o którym wiedziałem, że lubił powiększać grozę wycieczek tatrzańskich.
— To się rozumie, że niełatwy — odparł profesor T. — Któż by na łatwe szczyty chodził? Jest