Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/150

Ta strona została przepisana.

Widziałem, że słowa moje robią pożądane wrażenie; Ciocia westchnęła.
— Ależ ja wiem, że to nie dla mnie, wyszłam z wprawy. Zresztą byłam tylko na Zawracie i na Świnicy. Były to piękne czasy. A takbym chciała choć z dala zobaczyć szczyt Garłucha.
— Wcale znów nie tak ciekawy — rzekłem — całkiem podobny do innych szczytów. Gdy się widziało jeden, widziało się wszystkie.
Spojrzałem na Cesię, rumieniła się za mnie — widocznie z obawy, żebym nie przesadził.
— O, protestuję! — zawołał taternik — co to, to nie; każdy szczyt jest inny i ma swoje specjalne zalety, np. Garłuch, Ganek a Lodowy całkiem co innego — i zaczął wywód taternicki. — Takiego konia, jak na Lodowym np. nie znajdzie nigdzie.
— A na Rysach — krzyknąłem, przypominając sobie opowiadanie Karola, który miał specjalny respekt przed koniem na Rysach — to przecież wściekły koń! Czyż nie prawda — Karolu, ty go znasz, powiedz!
Zachęcałem go tak, bo mi przyszło na myśl, że Ciocia zechce z nami iść bodaj na Rysy.
— Istotnie — rzekł Karol — z koniem na Rysach nie ma żartów, boję się też o niego dla naszych panien.
— O proszę, — rzekła urażona Lusia — cóż pan sobie myśli; albośmy to nie taterniczki! albośmy to nie chodziły po Orlej perci! A ów żleb na Kozim Wirchu, owa karkołomna tura przy świecz-