Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/151

Ta strona została przepisana.

ce i księżycu warta pewnie konia na Rysach! Nieprawdaż panie Tadeuszu?
— Ależ naturalnie! — odparłem. — Przecież panie obie jesteście wprawne taterniczki; ale kto wyszedł z wprawy... — Spojrzałem znacząco na Ciocię.
— O, Garłuch to twardy orzeszek do zgryzienia — wywodził dalej profesor T. — ale mamy na niego zęby, dobre zęby — rzekł, pokazując na swe buty obite w koło gwoździami sterczącymi jak zębate szczęki.
Spojrzałem po bucikach obecnych, wszyscy mieliśmy gwoździe u podeszew, tylko Ciocia miała zwykłe liche buciki.
— Tak, tak — podchwyciłem skwapliwie — bez gwoździ u butów nie ma co myśleć o wspinaniu się po turniach.
Widziałem, że Ciocia spojrzała na nasze buty, potem na swoje, następnie westchnęła i zafrasowała się mocno. Spojrzałem z triumfem na Cesię, uśmiechnęła się nieznacznie przez śliczne rumieńce, ale była zakłopotana.
— Ja ogromnie pragnę być na Garłuchu — rzekła pani T. — Bo proszę sobie wyobrazić, cztery już razy wybierałam się na ten niegodziwy szczyt, byłam pod jego turniami i wszystko na nic.
— Bo też Garłuch niełatwo uchwycić — objaśniał pan T. — wiecznie siedzi w mgłach i chmurach.