Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/152

Ta strona została przepisana.

— A te mgły to lubią nieraz niespodzianie napadać wycieczkowców — wtrąciłem — a wtedy siadaj na turni i płacz; na dwa kroki nic nie widać. Taki przypadek zeszłego roku zdarzył się na Granatach. Dwa dni siedziało towarzystwo we mgle i zębami dzwoniło w dodatku o głodzie.
Ciocia spojrzała na mnie uważnie a potem rzekła:
— Pan Tadeusz to dziś tak mówi, jakby był wrogiem wszelkiej turystyki tatrzańskiej, a tymczasem wiemy przecież, że jest zapalonym jej miłośnikiem. Przecież te różne trudności to dla ludzi miłujących góry są raczej zachętą.
— O tak — zawołała pani T. — ja lubię szalenie przygody w górach. Wycieczki dopiero z przygodami i niebezpieczeństwami są naprawdę coś warte.
Panna Cesia wstała nagle od stołu i wyszła; ja spostrzegłszy się, że rozmowa bierze niepożądany obrót, również nieznacznie się wymknąłem.
Spotkaliśmy się z Cesią w ogrodzie.
— Ślicznie, nie wiedziałam, że się umie tak pięknie przesadzać i zmyślać.
— Proszę wybaczyć, ale czegóż nie robi się dla wolności i swobody. Wszakże Ciocia może nam być ciężkim balastem.
— Tak, ale nie trzeba przeciągać struny; mogłaby się łatwo spostrzec. Na przykład z tym linowaniem; gdzież to możliwe, żeby kogoś ciągnąć na