Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/155

Ta strona została przepisana.

Noc była bajeczna i cisza przerywana tylko szumem spadających kaskad. Na niebie i z dna jeziora mrugały gwiazdy. Księżyc oświecał przepiękną panoramę. Majestatyczne turnie Mięguszowieckiego szczytu królowały nad stawem groźne, zatarte w szczegółach, wspaniałe, odbijając się niewyraźnie w ciemnej toni.
Wysoko w głębi lśnił zielonawym światłem siodełkowaty, dwuwierzchołkowy szczyt, pod którym błyszczała długa, stroma smuga bieli śniegowej. To Rysy. Ująłem Cesię za rękę i staliśmy tak otoczeni czarem przyrody i nocy tatrzańskiej, olśnieni czarem własnych uczuć.
— Popatrz — rzekłem półgłosem, pokazując na wężykowatą ledwie majaczącą dróżkę wiodącą do Czarnego Stawu.
— Pamiętasz?
Cesia powiodła oczyma rozjaśnionymi cudnym blaskiem.
Uczułem mocny uścisk dłoni; spojrzałem w oczy, błyszczały w nich dwie duże brylantowe łzy. Nie pytałem o przyczynę; takich łez brylantowych, łez zachwytu i szczęścia, tak przelotnego jak krótka tatrzańska noc letnia, miałem w tej chwili pełne serce.
Nagle usłyszeliśmy głos Cioci:
— Cesiu!
Pospieszyliśmy na werandę; było tam całe nasze towarzystwo.