Karol pokazywał pani Ricie siodełkowaty szczyt, oblany światłem księżycowym:
— To Rysy!
Widziałem, że Ciocia była wzruszona, z jej twarzy odgadłem, że w myśli jej zapada jakieś postanowienie; nawet Ciocia była pod urokiem czarującego widoku.
— Cesiu! — rzekła po chwili — chodź ze mną do starego schroniska, musimy oglądnąć swój turystyczny obóz.
— Wiecie państwo co — rzekłem po ich odejściu — założyłbym się, że Ciocia pójdzie z nami na Rysy.
— Niemożliwe — zawołał profesor T. — w jej wieku, z jej tuszą!
— Ciocia jutro wraca do Zakopanego — dodała Lusia — zatrzymała przecież furkę. Jak długo idzie się na Rysy?
— Nie licząc odpoczynków — odrzekł profesor — cztery godziny dobrego marszu bez Cioci a sześć godzin z Ciocią.
Po niejakim czasie Ciocia wróciła z Cesią, zabraliśmy swe przybory i ruszyli na nocleg. Po drodze Cesia szepnęła mi na ucho:
— Ciocia odprawiła furkę — idzie z nami na Rysy.
— Stało się — rzekłem z rezygnacją.
Na oszklonej werandzie starego schroniska leżały na podłodze rzędem sienniki okryte pościelą — to były nasze łóżka. Panny zajęły miejsca
Strona:Tadeusz Dropiowski - Na turniach.djvu/156
Ta strona została przepisana.